Kortosfera – miejsce, gdzie dzieci szaleją, dorośli się uczą, a włosy stają dęba (dosłownie!)
Są takie miejsca, które wywołują u dzieci okrzyki zachwytu, u dorosłych wzruszenie, że jeszcze potrafią się czymś aż tak zachwycić, a u nauczycieli... błysk w oku na myśl, że nauka nie musi być nudna. Kortosfera to jedno z takich miejsc. W roli matki, studentki pedagogiki i przyszłej nauczycielki – byłam absolutnie zachwycona. A potem zmęczona. A potem znowu zachwycona.
To miejsce, które zbudowane jest na czterech piętrach, ale energetycznie spokojnie mogłoby sięgnąć dziesiątego. Wiedza, interaktywność, doświadczanie, śmiech, zdziwienie i eksploracja – to wszystko czeka tu na małych i dużych. Jeśli myślisz, że Centrum Nauki to domena szkolnych wycieczek, to Kortosfera z uśmiechem mówi: „Sprawdź to jeszcze raz!”.
Ziemne skarby, czyli "Podziemne królestwo"
Zaczęło się niewinnie – kilka tablic, eksponaty, jakieś tunele... Ale chwila moment i dzieci zniknęły w piaskownicy. Nie byle jakiej! To interaktywny symulator ukształtowania terenu, gdzie piasek „zmienia kolory” w zależności od wysokości. Magia? Nie – fizyka, geografia i trochę czarów edukacyjnych.
Dalej – norka królików, mrówcze miasteczko i quizy z bulwami nad głowami. Tak, nad głowami. Bo w Kortosferze ziemniak może być zawieszony w powietrzu, a motyl może mieć nogi pająka. I właśnie to robi dzieciom dzień – możliwość stworzenia własnego stworzenia z fragmentów różnych żyjątek. Efekty bywają… intrygujące, ale radość – bezcenna.
Wspólne piski, śmiechy i ciche
„Nie! Ty pierwszy!” towarzyszyły zabawie w odgadywanie przedmiotów ukrytych w
ciemnych otworach. Ręka w ciemność, a tam coś miękkiego... albo twardego...
albo dziwnie zimnego... Dzieci, które na początku podchodziły z dystansem, w
końcu ulegały magii grupy. A największe kolejki? Do piaskowych obrazów.
Malowanie palcem w piasku okazało się formą medytacji – dzieci tworzyły i
kasowały, tworzyły i znowu kasowały. A potem z dumą pokazywały wszystkim swoje
dzieła.
„Sieję, więc jestem” – rolnicze zacięcie i wysokie na trzy piętra "wooooow"
Na kolejnym piętrze nastąpiła mała zmiana klimatu. Ale tak nie do końca. Bo z podziemi trafiliśmy prosto na pole uprawne... w środku budynku! A tam? Traktor. Prawdziwy, ogromny, z siedzeniem dla kierowcy i możliwością "zabawy w rolnika", czyli wciskania wszystkiego, co się da. Obok – dojarka (na szczęście? sztuczna krowa!), kura składająca jajka, przekładnie, worki zboża do przenoszenia i znowu – edukacja w ruchu.
Dzieci uczyły się, jak działa przekładnia, ale nie w teorii. One naprawdę to robiły. Przenosiły ciężary, patrzyły, jak zmienia się siła i moment obrotowy (chociaż nie używały takich słów, rzecz jasna).
Nad wszystkim górowało wahadło Foucaulta – ogromne, majestatyczne, rozkołysane na wysokość trzech pięter. Dzieci patrzyły na nie z dołu, z góry, z boku i wciąż mówiły "woooow!". A tuż obok – symulator fal. Dla dorosłych – hipnotyzujący. Dla dzieci – fajny, ale „idziemy dalej!”. Bo tu się nie stoi. Tu się biega. Od eksponatu do eksponatu. Czasem z piskiem. Czasem z zadyszką.
„Człowiek – istota jedząca” –
fascynująca podróż... od obiadu do kupy
Tak, dokładnie tak. Dzieci nie mają oporów, żeby o tym rozmawiać. I bardzo dobrze, bo ten dział pokazuje, co się dzieje z jedzeniem od pierwszego kęsa aż do... no, wiadomo.
Można tu zajrzeć do wnętrza człowieka, zobaczyć, jak wyglądają jelita (i dowiedzieć się, że są naprawdę długie), założyć kamizelkę z nadwagą i poczuć, że noszenie kilku dodatkowych kilogramów to żadna przyjemność.
Dzieci losowały też zdrowe jedzenie z
„koła fortuny” (brokuły! marchewka! – entuzjazm czasem udawany),
skanowały produkty i sprawdzały ich skład. A potem… warsztaty!
Warsztaty – czyli jak zamienić
dziecko w chemika lub kucharza
Część warsztatowa to osobna historia. Do wyboru: chemiczne laboratorium lub kulinaria – my mieliśmy szczęście brać udział w obu. W chemii dzieci dostały okulary ochronne, pipety, probówki, szalki i całą masę "magicznych" substancji. Najpierw był pokaz podpalania piany – dzieci oszalały. Potem – samodzielne eksperymenty. Każdy miał swoje stanowisko, swoje składniki i swoją dumę z efektów.
W pracowni kulinarnej – drożdże, baloniki i szkieletorzy obserwujący z boku, jak dzieci robią gaz. Brzmi jak impreza? Prawie. Było też testowanie żywności odczynnikami i praca z mikroskopem – prawdziwym! Każde dziecko samodzielnie oglądało próbki – i znowu: zachwyt.
Laboratorium wysokich energii –
czyli „nie dotykaj tej klatki!”
To był prawdziwy finał z piorunem w tle. Generator Van De Graaffa – jedno z tych urządzeń, które sprawiają, że człowiek wygląda jak po spotkaniu z suszarką turbo. Dzieci ustawiały się w kolejce, by dać sobie podnieść włosy. A instruktorka – uśmiechnięta, cierpliwa, elektryzująca (dosłownie) – tłumaczyła wszystko krok po kroku.
Potem weszła na scenę cewka
Tesli. Dwa metry pioruna. W klatce. Z muzyką. Tak z muzyką, którą grały błyskawice...!A dzieci odgadywały, co grają te błyskawice. Serio.
Dźwięki z piorunów. Minusem był ogromny hałas – niektóre dzieci zatkały
uszy i nie chciały zbliżać się za bardzo. Ale emocje? Maksymalne.
„Jak wyżywić przyszłość” – trochę
spokoju, trochę przyszłości
To piętro było jak chwila oddechu
– więcej wiedzy teoretycznej, mniej „dotknij, przesuń, wciśnij”. Dzieci
początkowo krążyły z zaciekawieniem, ale dość szybko zaczęły szukać atrakcji. I
znalazły ją – drukarka 3D, która tworzy... jedzenie. Dla dzieci to brzmiało jak
bajka. Dla dorosłych – jak ratunek przy braku czasu na obiad.
Kosmiczne zakończenie – „Młodzi
odkrywcy kosmosu”
Na koniec – sala zabaw w wersji
„NASA junior edition”. Układ planet, sensoryczna ścieżka, gigantyczne klocki,
rakiety, bazy i niekończąca się eksploracja. Dzieci biegały, skakały, budowały
i burzyły, a przy stolikach rysowały wspomnienia z wycieczki. To miejsce
okazało się idealnym finałem – dzieci odreagowały nadmiar wrażeń i zrelaksowały
się w swoim tempie.
Czy warto?
Zdecydowanie. Ale! Trzeba zaplanować co najmniej 5 godzin, wydzielić czas na małe przerwy (nie wolno jeść ani pić na piętrach), i przygotować się na eksplorację na pełnych obrotach. Dzieci nie stoją grzecznie w rzędzie – biegają, badają, decydują. Każde w swoim stylu. I bardzo dobrze.
Z Kortosfery wraca się zmęczonym, ale naładowanym pozytywną energią. To
jedno z tych miejsc, do których wróciłabym chętnie – najlepiej z tą samą grupą
dzieci, ale... w innym wieku. Bo każde spojrzenie, każda reakcja, każde pytanie
– to dla mnie, jako przyszłej nauczycielki nieoceniona lekcja.
Komentarze
Prześlij komentarz